Camino de Santiago-na szlaku pielgrzyma

Czasami lubimy robić trochę na przekór. Wiele razy słyszeliśmy z różnych stron, że jak urodzi się dziecko to możemy zapomnieć o życiu, które prowadziliśmy wcześniej. Nie inaczej było z tematem naszych wyjazdów. Pomysł na zrobienie Camino zrodził się m.in. z tego typu wypowiedzi, ale ważniejsze od chęci udowodnienia innym, że nie mają racji było pragnienie spędzenia tych chwil tylko ze sobą, przemyślenia różnych naszych spraw i najzwyczajniej na świecie podziękowanie Bogu za naszą córkę. Relacja z tego wyjazdu/pielgrzymki nie będzie miała charakteru religijnego. Tak jak w każdym innym wpisie z naszych podróży chcemy opowiedzieć od strony technicznej jak wygląda takie przedsięwzięcie z dzieckiem. W tym przypadku z 9 miesięcznym niemowlakiem. W przypadku Camino cały proces przygotowań zaczął się kilka miesięcy wcześniej od zakupu odpowiedniego środka transportu dla naszej córki. Wiedzieliśmy, że obojętnie, czy będziemy szli tydzień, czy miesiąc to nie zrobimy tego przy pomocy zwykłego wózka. Postanowiliśmy więc zakupić przyczepkę rowerową z opcją tzw. joggera, czyli mówiąc po Polsku z doczepianym z przodu kółkiem, które umożliwiało pchanie przyczepki. Dzięki kilku modyfikacjom polegającym głównie na regulacji pasów, to w zasadzie nic innego w niej nie zmienialiśmy. Dużym plusem przyczepki było to, że po odczepieniu kół dwoma ruchami składała się prawie na płasko i idealnie mieściła się do bagażnika naszego niewielkiego środka transportu (Audi A3 hatchback). Do środka przyczepki dodaliśmy kilka poduszek z IKEA, które miały spełniać funkcję „leżanki” oraz dodatkowo tuzin zabawek i książeczek (idealny plac zabaw dla malucha). Koszt przyczepki wyniósł nas ok. 1 400 zł (jeśli chcielibyście poznać więcej szczegółów technicznych dot. przyczepki to zadawajcie pytania w komentarzach).Jeśli chodzi o kwestię bagaży to zapakowani byliśmy tylko w dwa plecaki, odpowiednio 90l i 35l. Dodatkowo nasza przyczepka wyposażona była w coś w rodzaju tylnego bagażnika, gdzie udało nam się zmieścić dodatkowe 20 kg ekwipunku (jedzenie, pieluchy itp.).Co do reszty niezbędnego zaopatrzenia to zabraliśmy ze sobą śpiwory, karimaty, termosy, czołówki, klapki, ręczniki itp. W zasadzie wszystkie te rzeczy, które przydają się podczas biwaku. Dłuższą chwilę zajęło nam wypracowanie decyzji, jaką trasą chcielibyśmy pójść i gdzie będzie punkt startowy. Naszą wiedzę na ten temat czerpaliśmy głównie z for internetowych, bo osobiście nie znaliśmy nikogo, kto by przed nami pokonał drogę św. Jakuba, a tym bardziej zrobił to z dzieckiem. Nawet na zagranicznych forach mieliśmy problem, aby znaleść odpowiedź na pytanie, czy da się przejść Camino z niemowlakiem. W większości były to informacje/relacje z wędrówki ze starszymi dziećmi (głównie z nastolatkami). Koniec końców na podstawie zebranych danych podjęliśmy decyzje, że zaczniemy w Lugo. Na etapie zbierania informacji bardzo przydatna okazała się ta strona, na której znajdziecie darmowe przewodniki dot. różnych szlaków. Obecnie internet oferuje sporo stron/blogów i wydawnictw, które pomogą Wam w zaplanowaniu odpowiedniej trasy.Innym ważnym zagadnieniem była droga naszego dojazdu do Lugo (z Wrocławia jest to ok. 2700 km!). Podzieliliśmy ją na trzy części, a każdy dzień dodatkowo jeszcze na kilku godzinne etapy jazdy non stop oraz 1 – 2h przerwy (przede wszystkim ze względu na naszą córkę). Na szczęście całodniową podróż w samochodzie znosiła nadzwyczaj dobrze i nie było większych problemów. Totalnie po macoszemu potraktowałem kwestię noclegów na trasie wychodząc z założenia, że zawsze się coś znajdzie – raz się pomyliłem, ale o tym za chwilę. Trasa wyglądała tak:Wrocław –> Fryburg –> Bordeaux –> Lugo W zasadzie mieliśmy tylko dwa noclegi. Dziennie robiliśmy ok. 900 km, a czas spędzony w podróży spokojnie przekraczał 10h. Pierwszy dzień to był nasz chrzest bojowy, ponieważ pierwszy raz ruszaliśmy za granicę z naszym dzieckiem. Ponadto już pierwszego dnia doświadczyliśmy skrajnych emocji od podniecenia i radości po gniew i zrezygnowanie. Wyjechaliśmy z Wrocławia o 4.30 i już na samym początku, może jakieś pół godziny po wyjeździe było trzeba robić przerwę na pierwsze przewijanie. Nie było łatwo, ponieważ było zimno i ciemno, a ze względu na brak stacji musieliśmy to zrobić w samochodzie 🙂 Kolejne nasze postoje były już mniej dramatyczne. Jechaliśmy głównie autostradami, więc w większości przypadków zatrzymywaliśmy się w miejscach z pełną infrastrukturą dla podróżujących. Mimo, że była końcówka września to w ciągu dnia było ciepło i słonecznie. Do Fryburga prowadziła mnie nawigacja wgrana fabrycznie do samochodu więc nie miałem problemu z drogim jak na tamten czas internetem.Do Fryburga dotarliśmy ok. godziny 17. Samochód zaparkowałem gdzieś w centrum i od razu poszedłem na poszukiwanie w miarę taniego hostelu. Wyszliśmy z założenia, że na jedną nockę nie ma co przepłacać – spaliśmy w Black Forest Hostel, który znajduje się nieopodal starego miasta. Końcówka września i dodatkowo niedziela sprawiły, że nie było w nim zbyt dużo gości, dlatego do dyspozycji dostaliśmy całą 12 osobową salę. Zapłaciliśmy niewiele ponad 20 euro za naszą trójkę. Nie było specjalnych wygód – jak to w hostelu, ale jedna rzecz po tak długiej podróży była jak zbawienie dla naszego niemowlaka. Otóż w głównej sali znajdował się podest, taka scena, która była pokryta przyjemną wykładziną, na której znajdowały się poduszki. Była to swego rodzaju bardzo duża leżanka. Nasza córka bez problemu mogła sobie po niej raczkować i rozprostować kości po całym dniu spędzonym w foteliku. Kolejny dzień był podobny do poprzedniego, ponieważ znów czekał nas cały dzień spędzony w samochodzie. Tym razem wyjechaliśmy bez pośpiechu po godzinie 10. Pomimo, że mijaliśmy dość znane miejscowości takie jak Vichy, czy Dijon to się nie zatrzymywaliśmy, i jechaliśmy dalej aby przed wieczorem dotrzeć do Bordeaux. Tego dnia zaczęły się także płatne autostrady, które kosztowały różnie w zależności od odcinka. Nas przejechanie Francji kosztowało ok. 90 euro. Kilka razy, prowadzeni nawigacją zjechaliśmy z autostrady i jechaliśmy lokalnymi drogami. Była to miła odmiana ponieważ mogliśmy z bliska zobaczyć francuskie wioski i miasteczka. Tego dnia, podobnie jak dzień wcześniej nasza córka bez większych problemów dała radę przesiedzieć w samochodzie znów cały dzień. Pogoda dopisywała więc postoje były czystą przyjemnością. Dobrze zaopatrzeni w jedzenie i picie wybieraliśmy takie miejsca, aby było dużo zieleni i bez obaw można było rozłożyć koc.Do Bordeaux wjechaliśmy około 20 i kiedy dojechaliśmy do centrum to już było ciemno. Wcześniej przygotowałem sobie jeden adres pod, którym miało znajdować się schronisko młodzieżowe. Dziewczyny zostały w samochodzie – przerwa na wieczorne karmienie, a ja udałem się pod wskazany adres. Niestety, kiedy dotarłem na miejsce to okazało się, że na nocleg nie przyjmują dzieci poniżej 11 roku życia! Co za pech. Nie przekonały ich argumenty, że my w zasadzie tylko na jedną noc i ok. 5 rano już nas nie będzie. Mimo, iż mieli sporo wolnych miejsc to nie chcieli nagiąć zasad. Było już po 21, a my wciąż bez noclegu. Wspomnę jeszcze, że z angielskim to Francuzom nie po drodze i komunikacja była bardzo ciężka. W pewnym momencie młoda dziewczyna z recepcji gdzieś zadzwoniła i po chwili dostałem adres pod, którym mieliśmy mieć nocleg. Dziesięć minut później byliśmy już niedaleko dworca głównego i oglądaliśmy nasz niewielki pokój w małym hoteliku nad restauracją. Wszystko wyglądało ok, więc zeszliśmy jeszcze na chwilę na coś do jedzeni i oczywiście na lampkę czerwonego Bordeaux 🙂 Koszt jednej nocki był dość duży, bo zapłaciliśmy 50 euro! Noc nie należała do spokojnych z dwóch powodów. Po pierwsze były jakieś przepychanki w restauracji pod nami i wszystko słyszeliśmy, a po drugie w pokoju, w suficie był wielki świetlik, który jak się okazało był uchylony więc komary miały ucztę. Pobudka znów była wcześnie rano, bo już o 5.00. Szybko się zebraliśmy i wyruszyliśmy w ostatnie 800 km. Trochę nam zeszło, bo na miejscu byliśmy o godzinie 18.00, ale przynajmniej były widoki. Wybraliśmy drogę, która prowadziła wzdłuż Zatoki Biskajskiej. Po jednej stronie widzieliśmy ocean, a po drugiej góry m.in majestatyczny Los Picos de Europa. Mieliśmy dwa dłuższe postoje w Santanderze ze śniadaniem na plaży oraz w Gijon ze spacerem wzdłuż plaży. Pogoda tego dnia była w kratkę, ciepło, ale głównie pochmurnie. Ok 100 km przed Lugo, już w Galicji po raz pierwszy dostrzegliśmy bardzo charakterystyczne znaki muszli św. Jakuba. Nie mniej ni więcej oznaczało to, że wjechaliśmy na szlak, którym już dzień później będziemy szli! Emocje sięgały zenitu. W Lugo mieliśmy zarezerwowany nocleg w domu pielgrzyma – Albergue Lug2, który kosztował nas 13 euro/os. Cena jest uzależniona od wieku. Niestety strona obiektu jest po Hiszpańsku, więc jeśli ktoś nie zna to musi się ratować google translate.W ogóle o Lugo mógłbym zrobić osobny post, bo to niezwykle ciekawe i piękne miasto. Wspomnę tylko, że starówkę otaczają dobrze zachowane rzymskie mury, na które dodatkowo można wejść, i po których można pospacerować! Po zameldowaniu się w schronisku, poszliśmy na mały rekonesans po centrum miasta, a przy okazji kupiliśmy dwa paszporty pielgrzymów, do których zbieraliśmy oficjalne pieczątki ze szlaku – ok. 5 euro za jeden.Informacja: Paszporty pielgrzyma można kupić bez większych problemów w każdym mieście/wiosce na szlaku, i praktycznie w każdym miejscu: kościół, sklep, bar, fryzjer itp. Tak jak już wspominałem, szlaków do Satntiago jest dużo, więc każdy znajdzie odpowiedni dla siebie pod względem trudności, czy widoków. My wybraliśmy na początek „Cmino Primitivo” (później „Camino Francés”) ponieważ wyczytaliśmy, że nie jest tak zatłoczony jak inne oraz samo Lugo pasowało nam jako baza startowa, ponieważ jest położone w „przepisowej” odległości, aby „zaliczyć” Camino. Chcąc dostać w Santiago oficjalny dyplom przejścia trasy należy z tego, co pamiętam spełnić dwa warunki. Po pierwsze zebrać z każdego dnia po dwie pieczątki do paszportu oraz trasa przejścia nie może być krótsza niż 100 km, a dla rowerzystów wynosi min. 200 km.Ze spraw organizacyjnych trzeba wspomnieć jeszcze o miejscach noclegowych. Możliwości jest sporo. Najbardziej popularne są oficjalne (nazwijmy je dla ułatwienia „publiczne”) schroniska pielgrzyma, czyli Albergue. Nie można ich rezerwować, a zasada jest prosta – kto pierwszy ten lepszy. Inną ich cechą charakterystyczną jest jeszcze fakt, że zazwyczaj trzeba je opuścić przed godziną 8 rano! Są bardzo zróżnicowane pod względem liczby łóżek, w każdym znajdziemy wspólną kuchnię oraz łazienkę i toalety, a czasem pralki i automatyczne suszarki (za dodatkową opłatą). Cena za noc była niska i wynosiła od 9 do 12 euro/os. Jest to bardzo tania opcja, dlatego latem – w szczycie sezonu może być problem z wolnymi łóżkami. Na szczęście są alternatywy w postaci prywatnych schronisk, kwater, hosteli oraz pól namiotowych. Nasz plan na przejście szlaku: Lugo –> San Román da RetortaPierwszy dzień zaczął się dla nas o 7 rano. Dzień wcześniej przygotowaliśmy wszystko na wyjście i odpowiednio się przepakowaliśmy. Niepotrzebne rzeczy przełożyliśmy do samochodu, który zostawiliśmy na 5 dni na parkingu przed schroniskiem. Bez problemu dogadaliśmy się w tej sprawie z zarządcą Albergue Lug2. O godzinie 9 wyszliśmy na szlak.Cała nasza trójka była w wyśmienitych humorach i każdy pewnym krokiem maszerował na przód. No, może za wyjątkiem Anieli, która to doskonale bawiła się we wnętrzu swojej przyczepki. Początek trasy nie był specjalnie wymagający, bo prowadził głównie drogą asfaltową. Krajobraz szybko się zmienił z miejskiego na spokojną galicyjską wieś. Po jakimś czasie, bardziej ruchliwe ulice zamieniliśmy na spokojne wiejskie dróżki. Na szlaku pierwszego dnia spotkaliśmy może z dwóch pielgrzymów. Szczególnie mocno urzekła nas wspomniana galicyjska wieś. Pagórkowate tereny, pokryte jeszcze zielonymi pastwiskami, a wzdłuż drogi majestatyczne dęby i platany. Zupełnie inna Hiszpania niż ta, którą znamy z jej południowych regionów. Gdzieniegdzie, głównie na podwórkach gospodarstw można było dostrzec wysokie palmy, które przypominały nam, że mimo wszystko jesteśmy na półwyspie iberyjskim.Pogoda, podobnie jak nasze humory tego dnia dopisała. Z rana było ciepło, ale nie za gorąco, dlatego szło się komfortowo. Z czasem przebijało się coraz więcej słońca, a temperatura urosła do przyjemnych 24 stopni. Podczas drogi zrobiliśmy sobie trzy przerwy, z których dwie były piknikami na kocu. Trzecia natomiast była przerwą na kawę w małej wiosce – O Burgo. Kawiarnia była zlokalizowana na uboczu w jednym z gospodarstw (Tu możecie zobaczyć jej lokalizację).Do naszego miejsca noclegowego w San Román da Retorta dotarliśmy o godzinie 17.00. Spaliśmy w publicznej Albergue De Peregrinos San Román De Retorta. Jest to małe, bardzo klimatyczne schronisko z prysznicami i toaletą w zewnętrznej przybudówce. Położone jest po środku niczego na rozdrożu dróg. W sąsiedztwie jest kilka zabudowań, w których znajdują się prywatne kwatery. Więc, jak nie uda się Wam załapać na nocleg w publicznym schronisku, to na pewno znajdziecie spanie w prywatnych pokojach.Co do Anieli, to tego dnia spisała się na medal. Spokojnie bawiła się zabawkami i ucinała sobie krótkie drzemki. Kiedy robiła się bardziej niespokojna, to robiliśmy wspomniane przerwy. Do jedzenia miała … Czytaj dalej Camino de Santiago-na szlaku pielgrzyma