Samochodem przez Bałkany cz. 1 [Albania]
Proza życia… Bałkany nigdy nie były na mojej/naszej liście „must see”. Raczej myśleliśmy o innych kierunkach niż ta część Europy, a jednak wybraliśmy się tam na przeszło dwa tygodnie samochodem i to jeszcze z naszą niespełna dwuletnią córką.
Doświadczenia, które zdobyliśmy rok wcześniej jadąc również samochodem do hiszpańskiej Galicji nie poszły w las. Tym razem wyjazd był ciut łatwiejszy z tego powodu, że zabraliśmy w podróż również mojego szwagra, co sprawiło, że czułem się pewniej w czasie trasy. Rozczaruje jednak już na wstępie – żadnych nieoczekiwanych przygód nie było. A zakładałem różne scenariusze ponieważ pierwszy raz wybrałem się samochodem poza UE. Niby nic takiego, a jednak pewne różnice dało się odczuć, szczególnie w Albanii, w której zatrzymaliśmy się na przeszło tydzień. Generalnie plan naszej podróży wyglądał tak:
- Dzień I: Wrocław –> Czechy –> Austria –> Segedyn (Węgry)
- Dzień II: Segedyn –> Serbia –> Gewgelija (Macedonia)
- Dzień III: Gewgelija –> Grecja –> Ksamil (Albania)
Długą na ok. 2100 km trasę podzieliliśmy na trzy odcinki z dwoma noclegami: na Węgrzech i w Macedonii. Pewnie dałoby się szybciej, ale jakoś specjalnie nam się nie śpieszyło, a z drugiej strony jechaliśmy z naszą małą córką.
Pierwszy dzień podróży minął zgodnie z planem, ale tak naprawdę to nie zakładaliśmy innego biegu wydarzeń, ponieważ cała trasa biegła przez kraje UE, i jechaliśmy cały czas autostradą. Nie było zatem problemów, aby zatrzymać się na jedzenie, czy toaletę. Praktycznie wszędzie na trasie w punktach obsługi podróżnych były miejsca dedykowane dla rodziców z małymi dziećmi. Domyślam się, że obecnie takich miejsc jest zdecydowanie więcej. Z racji tego, że w tym czasie był „problem” z imigrantami, to na granicy austriacko-węgierskiem były przywrócone kontrole i staliśmy długo w dość dużym korku. To była jedyna problemowa sytuacja, bo gdyby komuś coś się zachciało to byłby problem.
Do Segedyna dojechaliśmy ok. 17.00, nasz hotelik znajdował się poza miastem tuż przy serbskiej granicy (rezerwacji dokonywałem kilka dni wcześniej na bookingu). Zdążyliśmy podjechać jeszcze do miasta na jedzenie i w zasadzie kładliśmy się spać.
Wstawaliśmy z samego rana ponieważ przejście graniczne z Serbią w okresie letnim lubi się mocno zatykać. Trzeba pamiętać, że to granica zew. EU dlatego są kontrolę. Dodatkowo to bardzo popularna trasa ludzi jadących do Grecji i dalej do Turcji. Kilka dni wcześniej obserwowałem sytuację na tym przejściu oglądając natężenie ruchu na google maps oraz czytając relacje osób, które były na miejscu. Nie wyglądało to dobrze – nawet po kilka godzin stania na granicy. W zasadzie największe szanse na w miarę szybki przejazd miało się późno w nocy, albo nad ranem. My wybraliśmy 4 rano. Do samego przejścia mieliśmy zaledwie 4 km, ale ok 2 km. przed granicą stanęliśmy już w korku. Na szczęście szło sprawnie i chyba po godzinie byliśmy już w Serbii.
Nie mieliśmy planów aby cokolwiek zwiedzać po drodze, chcieliśmy jak najszybciej przejechać przez Serbie, aby zameldować się popołudniu w Macedonii. Obawialiśmy się jakości dróg, szczególnie w południowej części Serbii, gdzie kończyła się autostrada, a zaczynały się góry i było trzeba jechać zwykłymi drogami. Nasze strach był zdecydowanie przedwczesny. Jechało się sprawnie – nawet przez Belgrad, a góry również nie były problemem. Ogólnie jakość dróg pozytywnie nas wtedy zaskoczyła. Nie byliśmy nigdy wcześniej w tych rejonach, więc nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zdecydowanie w gorszym stanie niż drogi była infrastruktura związana z obsługą pasażerów. Ciężko było znaleźć łazienki z przewijakami, czy jakiś działający przy trasie plac zabaw. Nie był to jednak duży problem. Mieliśmy składany nocnik i maty do przewijania, więc obyło się bez awarii.
Na granicy z Macedonią też poszło w miarę szybko, a droga do Gewgeliji prowadziła przeważnie trasą szybkiego ruchu (raczej nie nazwałbym tego pełnoprawną autostradą). Po drodze mieliśmy jeden postój na jedzenie i toaletę.
Do Gewgeliji dojechaliśmy późnym popołudniem. Miasto jest położone zaledwie 7 km od granicy z Grecją, więc było dla nas idealnym miejscem na nocleg. Jeszcze przed pójściem spać wybraliśmy się na spacer po okolicy, aby rozprostować nogi.
Ostatni etap naszej trasy zaczęliśmy od stania w korku na granicy grecko-macedońskiej. Moim zdaniem lekko dwie godziny straciliśmy czekając na przejazd. Kiedy w końcu udało się wjechać do Grecji stwierdziliśmy, że odbijamy w kierunku Salonik, aby zobaczyć miasto. Bez problemu wjechaliśmy do samego centrum, gdzie o dziwo również bez problemu zaparkowaliśmy przy samym nabrzeżu – o TU. Samo miasto nie powaliło swoją urodą (pewnie byliśmy za krótko), ale mimo to zobaczyliśmy kilka fajnych zabytków no i delfiny w Morzu Egejskim. Jak na kilka godzin to i tak całkiem nieźle.
Reszta drogi prowadziła płatną autostradą przez góry. Widoki pewnie ładne, ale my trafiliśmy na burzę, która cały czas ciągnęła się za nami i w zasadzie dopiero tuż przed miejscowością Igumenitsa niebo stało się niebieskie, i naszym oczom ukazało się Morze Jońskie, a w oddali wyspa Korfu. Z tego miejsca do miejscowości Ksamil w Albani jest już ok. 1h. Tyle teoria, praktyka jednak mówi, że możecie postać dość długo na maleńkim przejściu granicznym o TUTAJ. Z jakiegoś powodu Grecy nie przepuszczali samochodów. Stali i się patrzyli! To przejście jest naprawdę małe, łącznie może po stronie greckiej czekało kilkanaście samochodów. Słońce grzało niemiłosiernie i w końcu postanowiłem zainterweniować. Powiedziałem celnikowi, że w środku mamy małe dziecko i nie możemy stać w tym upale bez końca. Celnik podszedł do naszego samochodu, zobaczył, że faktycznie nie ściemniam i kazał nam przejechać. Reszta stała dalej.
Po stronie albańskiej droga początkowo była znośna, później się pogorszyła, ale nadal nie było tragedii. Kiedy dojeżdżaliśmy do Sarandy to czuć już było wakacyjny klimat. Duży ruch, wiele ludzi, ale określiłbym to jako umiarkowany chaos ;). Mimo, że Ksamil jest o wiele mniejszy od Sarandy to również tam na ulicach był spory ruch, ale udało nam się w miarę szybko dotrzeć do naszego miejsca, gdzie gościliśmy przez następny tydzień.
Cały następny tydzień mieliśmy zamiar spędzić w tym niewielkim miasteczku na południu Albanii, gdzie na horyzoncie wznosiła się grecka wyspa Korfu. Naszą miejscówką był „apartament” w pensjonacie – „Dine Apartments”.W zasadzie złego słowa nie możemy powiedzieć, bo wszystko było w najlepszym porządku, więc polecam. Gospodarze nie mówili po angielsku, ale mieli córkę (chodziła do szkoły) i całkiem nieźle radziła sobie z angielskim, więc bariera językowa prawie nie istniała. Podobnie zresztą jak w całym mieście, prawie zawsze w jakiejś restauracji/barze był ktoś, kto chociaż trochę mówił po angielsku. Ba! Miejscowi opanowali nawet podstawy Polskiego 🙂
Sama miejscowość jak wspomniałem nie jest zbyt duża, tym bardziej próżno w niej szukać jakiś zabytków, czy innych atrakcji. Kilka znajduje się w okolicy, ale o tym za chwilę. Ksamil jest typową noclegownią z małymi plażami. Raczej określiłbym to miejsce na leniwy odpoczynek typu: kwatera –>plaża –>kwatera, a pomiędzy oczywiście wizyta w restauracji, czy w barze. Baza turystyczna dopiero się tam rozwija dlatego osoby o większych wymaganiach mogą być niezadowolone, a wręcz roszczrowane. Albania jest na dorobku i to widać.
Plaże
Ważny temat, szczególnie jak się podróżuje z dzieckiem. Zacznę od tego, że woda była krystalicznie czysta i ciepła (ok. 25 stopni). Plaże są małe, ale piaszczyste. W zasadzie wszędzie oferują leżaki, a miejsca aby rozbić się na kocyku, czy ręczniku jest bardzo mało. My ani razu nie skorzystaliśmy z leżaka i mimo to nikt nas z plaży nie przegonił. Pewnie dlatego, że siłą rzeczy zawsze też coś kupowaliśmy w plażowej restauracji. Ceny były przystępne, ale jeśli ktoś spodziewa się, że jest tam mega tanio – bo to Albania, to się srogo pomyli.
Naszym patentem były spacery wzdłuż tych plaż i zatrzymywanie się na wybranych na dłuższą chwilę. Chyba najlepszą była „Plaza Saranda„, do której wracaliśmy najczęściej. Fajnym bonusem była niewielka wyspa na przeciwko, do której bez problemu można było dopłynąć w pław, albo nawet dojść, jeśli ktoś jest wysoki. My na nasze wakacje wybraliśmy koniec sierpnia, więc było tłoczno, ale znośnie.
Butrint
Podczas naszego tygodniowego pobytu w Ksamil wybraliśmy się tylko na dwie wycieczki po okolicy. Po pierwsze nie chciało nam się jechać nigdzie dalej, a po drugie (chyba bardziej przekonujący argument) to drogi w Albani są naprawdę w złym stanie i tylko te główne jakoś jeszcze wyglądają. Z tego powodu odpuściliśmy sobie wszelkie wypady w pobliskie góry i skupiliśmy się na najbliższej okolicy.
Butrint to miejscowość oddalona od Ksamil zaledwie o 25 km tuż przy granicy z Grecją. Właśnie tutaj znajduje się chyba największa archeologiczna atrakcja Albani, czyli ruiny antycznego miasta, które są wpisane na listę UNESCO. Dojazd jest dziecinnie prosty – wystarczy jechać na południe 🙂 Niestety nie mam pojęcia, jak dojechać tam komunikacją publiczną z Ksamil, ale zakładając, że jest to jedna z największych atrakcji całego kraju, to raczej bez problemu się to ogarnie.
Ceny biletów kształtują się następująco: dorośli – 1000 LEK, ulgowy – 300 LEK, a dzieci do lat 12 wchodzą za darmo. Więcej znajdziecie na tej STORNIE, która ma kilka wersji językowych, ale kupno biletu działa tylko w języku albańskim (przynajmniej u mnie tak było).
Zwiedzanie tego miejsca jest przyjemne i komfortowe. Z reguły ścieżki pomiędzy ruinami pozwalają na spacerowanie z wózkiem dziecięcym. Jest kilka miejsc gdzie trzeba wchodzić po schodach, ale my jakoś daliśmy radę. Wszystkie zabytki są na wyciągnięcie ręki i nie są to tylko jakieś kolumny, które wystają z ziemi. Znajdziemy takie budowle jak: amfiteatr, ruiny bazyliki, piękne mozaiki, bramę w murze miejskim oraz wzgórze z zamkiem. Ta ostatnia atrakcja wymaga jednak trochę poświęcenia, jeśli mamy wózek dziecięcy, bo po prostu trzeba schodami wejść na górę – niezbyt wysoką, ale zawsze. Nasze trudy zostaną koniec końców nagrodzone przepięknymi widokami: na jezioro, morze i wyspę Korfu. Przez to, że jest tam dużo drzew, to zwiedzanie w upale nie jest takie dotkliwe. Pamiętajcie jednak, aby wodę i coś do jedzenia wziąć ze sobą, bo jak my byliśmy to zaplecze gastro prawie nie istniało. Aha parking też nie jest zbyt duży, więc w szczycie sezonu może być problem z zaparkowaniem.
Himarë
Jest oddalone od Ksamil o jakieś 67 km. Samo w sobie też nie jest perłą lokalnego wybrzeża, ale za to okolica i droga prowadząca w to miejsce jest bardzo malownicza. Po jednej stronie mamy lazurowe morze, a po drugiej wysokie góry. Dodatkowo region słynie z oliwy, więc na każdym kroku, przy każdym domu możemy kupić oliwę prosto z tłoczni. Zazwyczaj przelewana jest do zwykłych plastikowych butelek. Oczywiście nie mogliśmy się powstrzymać i również kupiliśmy jedną, a może dwie duże butelki.
W Himarë podobnie jak w Ksamil nie ma nic ciekawego do obejżenia. Można jednak stwierdzić, że Himarë ma coś na wzór miejskiej promenady z miejską plażą. Większe wrażenie od miasta zdecydowanie robi wspomniana malownicza trasa.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na plaży Plazhi i Borshit, do której zjeżdża się z głównej trasy. Plaża jest bardzo długa, oferuje podstawowe zaplecze gastro, ale niestety jest nieco kamienista. Moim zdaniem kamieniste dno i niewygodne zejście do wody sprawia, że nie jest ona zbyt dobra dla małych dzieci. Przed sobą mamy otwarte morze dlatego fale są tu z reguły większe niż w Ksamil, czy Himarë. Mimo wszystko na leniwy wypoczynek jest idealna.
Na tej samej trasie możemy natknąć się na kilka punktów widokowych, a jeden z nich oferuje nam widok na dawny „port” łodzi podwodnych, a właściwie taki „garaż” w skale. Miejsce to nazywa się Cave of Porto-Palermo. Oprócz tego co chwilę możemy się natknąć na małe klimatyczne plaże w zatoczkach, których jest tu pełno.
Żeby droga do Czarnogóry nie była zbyt nudna, to postanowiliśmy odwiedzić przy okazji jeszcze dwa miejsca – The Blue Eye oraz stare miasto w Gjirokastrës. Na początku miałem trochę obaw wybierając właśnie taką trasę, ponieważ prowadziła ona przez góry. Niby na różnych forach wyczytałem, że jest ok, ale jakieś obawy z tyłu głowy pozostały. Na szczęście droga była ok i bez problemu dotarliśmy do Czarnogóry.
Zanim jednak przejdę do drugiej części naszej bałkańskiej wyprawy to słów kilka o wspomnianych atrakcjach.
The Blue Eye
Jest to nic innego, jak górskie źródło, które swoją popularność zawdzięcza krystalicznie czystej wodzie i pięknej błękitnej barwie. Wejście jest płatne ok. 50 LEK za osobę i chyba 100 LEK za auto, ale zdarza się tak, że można wejść za darmo. My byliśmy tam wcześnie rano – ok. 8.00 i udało nam się wejść bez płacenia. Generalnie jeśli kogoś nie przeraża temperatura wody (lodowata), to może śmiało tam popływać.
Moim zdaniem atrakcja warta zobaczenia jeśli się jest w pobliżu. Stanowi miły przerywnik w podróży.
Kolejnym punktem na trasie miało być stare miasto w Gjirokastrës, ale ze względu na zmęczenie drogą postanowiliśmy sobie je odpuścić, chociaż później żałowaliśmy. Nasza trasa i tak prowadziła przez to miasto, ale dojazd do tej zabytkowej części trochę nas zniechęcił/przestraszył. Stare miasto jest usytuowane na wzgórzu, na które prowadzą bardzo wąskie, wyboiste drogi. Moim zdaniem nie było szans abyśmy wjechali tam naszym sedanem, a parkowanie „na dole” i pójście z buta nie wchodziło w grę ze względu na ograniczony czas.
Mimo tego, że odległości między miastami nie są zbyt duże, to i tak dojazd zajmuje znacznie więcej czasu niż można by się spodziewać – miejcie to na uwadze. Wynika to z jakości dróg oraz chaosu na drogach, szczególnie w miastach. Nam przejazd 430km do miejscowości Sveti Stefan w Czarnogórze zajął cały dzień, bez dłuższych postojów.
Noclegi:
- Albania: 1 745 zł (7 dni, trójka dorosłych i jedno dziecko)
- Macedonia Północna: 125 zł (1 noc, trójka dorosłych i jedno dziecko)
- Węgry: 180 zł (1 noc, trójka dorosłych i jedno dziecko)
Dojazd:
- Koszt autostrad: winiety 10 dniowe na Czechy, Austrię i Węgry ok. 210 zł; Serbia ok. 90 zł (brak winiet); Macedonia Północna ok. 16 zł (brak winiet); Grecja ok. 40 zł (brak winiet).
Tydzień spędzony na „riwierze albańskiej” był strzałem w dziesiątkę. Nie spodziewałem się tak beztroskiego wypoczynku w całkiem fajnych warunkach. Pewnym minusem był z pewnością tłok na niewielkich plażach, ale i tak było mniej osób niż w szczycie sezonu we Władku 😉 Dodatkiem do błękitnych i ciepłych wód morza Jońskiego były pobliskie – niedostępne góry. Całość tworzyła niezwykle malownicze krajobrazy.
Tak jak wspominałem w okolicy nie było za wiele miejsc do zwiedzania, ale z pewnością Butrint powinien zadowolić wszystkich tych, co oprócz plaży chcą jeszcze coś pozwiedzać.
Nie wspominałem tego wcześniej, ale lokalną kulinarną specjalnością są małże z pobliskiej zatoki. Są one w niej hodowlane i można je zjeść w restauracjach w Ksamil za przyzwoite pieniądze. Ja się nie pokusiłem, ale mojej żonie bardzo smakowały. Dostała ich dosłownie całą miskę!
Zobacz również:
Galeria: